"Wybrałam prawdziwe szczęście. Bóg działał bardzo powoli i pozwolił mi przekonać się, że to, co robiłam, nie da mi szczęścia w życiu" - rozmowa Agnieszki Wawryniuk z s. Gabrielą Cieślik, służebniczką NMP i mistrzynią świata w karate.
Jak rozpoczęła się przygoda Siostry z karate?
Z tą dyscypliną po raz pierwszy spotkałam się w szkole średniej. W placówce był klub sportowy karate. Pomyślałam sobie, że to ciekawy sport i poszłam na pierwszy trening, aby zobaczyć, jak wyglądają zajęcia. Od razu bardzo mi się spodobały i już tam zostałam. Potem coraz bardziej przekonywałam się, że chcę ćwiczyć karate i że to mnie interesuje. Na początku patrzyłam na ten sport w kategorii rozrywki, w miarę upływu czasu dyscyplina stała się moim sposobem na życie i wielką pasją. Zaczęłam trenować karate na poważnie. Trener twierdził, że mam ku temu zdolności i zaczął wysyłać mnie na zawody. Sport stał się najważniejszym elementem mojego życia. Chciałam być dobrym zawodnikiem i pragnęłam odnosić sukcesy. Kiedyś, na zgrupowaniu kadry, trener spytał mnie, dlaczego trenuję. Nie zależało mi aż tak bardzo na mistrzostwach, chociaż też o tym myślałam. Powiedziałam mu, że kocham ten sport. Uświadomiłam sobie wtedy, że karate stało się miłością mojego życia.
Co w tym sporcie najbardziej Siostrę fascynowało?
Najciekawsze było doskonalenie samej siebie, zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej. Uczenie się nowych ruchów, powtarzania ich i ciągła praca nad sobą dawały mnóstwo radości. Cieszyłam się z udziału w zawodach i z dobrego wyniku, wciągała mnie cała otoczka karate. W klubie miałam przyjaciół, z którymi spędzałam dużo czasu. Karate dawało mi nie tylko fizyczną sprawność i kontrolę nad własnym ciałem. Ten sport nauczył mnie psychicznej wytrwałości, cierpliwości i skupienia.
Po walkach na macie przyszedł czas na walkę z samą sobą. Nie było łatwo...
Walka jest częścią życia. Uprawianie sportu wymaga poświęceń; trenując, trzeba rezygnować z wielu rzeczy. Na początku, gdy zaczynałam ćwiczyć, grupa liczyła ok. 120 osób, po pięciu latach zostały tylko dwie. Treningi wymagają wielu wyrzeczeń, a na efekty trzeba poczekać.
W którymś momencie życia Pan Bóg postawił mnie przed trudnym doświadczeniem. Miałam wybrać między tym, co jest naprawdę ważne, a tym, co tylko takim się wydawało. W życiu każdego człowieka przychodzi czas, że zaczyna on zastanawiać się, w jakim kierunku zmierza jego życie i co chce dalej robić. Ja do pewnych decyzji dojrzewałam bardzo długo. Bóg przeprowadzał mnie przez różne trudne chwile. Nie mogłam zrealizować zamierzeń, które wydawały mi się ważne, nie dostałam się na wymarzone studia, moje plany zaczęły się krzyżować. To wszystko sprawiło, że zaczęłam szukać mojej drogi, pojawiło się pragnienie Boga. Chciałam się rozwijać duchowo, ale w innym niż dotychczas kierunku. Będąc na studiach, zaczęłam codziennie chodzić na Eucharystię, co bardzo otworzyło mnie na Boga. Więcej też modliłam się. W tym okresie doświadczyłam miłości Pana Boga i poznałam, że On pragnie, abym Mu służyła, i że moim powołaniem jest życie zakonne. Stanęłam przed ogromnym wyborem, bo zdawałam sobie sprawę, że klasztor wiąże się nie tylko ze zrezygnowaniem z posiadania rodziny, ale też z zerwaniem ze sportem. W tamtym czasie nie wyobrażałam sobie życia bez karate. Zderzyły się ze sobą dwie miłości - powołanie i sport.
Prosto z podium poszła siostra do zakonu?
Bóg działał bardzo powoli i pozwolił mi przekonać się, że to, co robiłam, nie da mi szczęścia w życiu. Najważniejszym momentem były mistrzostwa świata w karate w Anglii. Był rok 1995; przed tymi zawodami miałam trudności duchowe, chciałam zrezygnować, ale w końcu zdecydowałam się na nie pojechać. Później być może żałowałabym, że nie wykorzystałam tej szansy. Bóg pozwolił mi wygrać, zdobyłam mistrzostwo świata w karate Federacji FSKA (Funakoshi Shotokan Karate Association) w kata indywidualnym kobiet. Na początku bardzo się ucieszyłam. Potem, im bliżej było do wręczenia medali, stawałam się coraz smutniejsza. Najtrudniejszym momentem - chociaż jako dla sportowca najważniejszym - było stanięcie na podium. Słuchałam Mazurka Dąbrowskiego, widziałam narodową flagę i... miałam poczucie ogromnej pustki i samotności, mimo że otaczał mnie tłum ludzi. Wcześniej wyobrażałam sobie, jak podniosły i szczęśliwy będzie to dla mnie moment. Rozczarowałam się. W uszach brzmiały mi słowa: „Czy jesteś teraz szczęśliwa?”. Odpowiedź brzmiała: „Nie!”. Wiedziałam, że gdybym na tym podium stawała nawet tysiąc razy, to ten fakt nie da mi szczęścia. Pan Bóg stworzył moje serce do czegoś innego. Czas karate minął, teraz miało się zacząć coś nowego. Wtedy powiedziałam Bogu „tak” i prosiłam, by mną kierował. Od tego momentu wszystkie sprawy potoczyły się bardzo szybko. Pojechałam na rekolekcje i po kilku miesiącach wstąpiłam do zakonu. Doświadczenie tych zawodów wyzwoliło mnie, doświadczyłam wolności od pragnień związanych ze sportem.
Jak na decyzję Siostry zareagowali rodzice i przyjaciele?
Mama już wcześniej znała moje zamiary, wiedziała, że toczy się we mnie wewnętrzna walka. Także dla niej nastał trudny moment, ciężko jej było oddać swoją córkę. Była ze mną związana, ponieważ sama mnie wychowywała. Moj tato zmarł wcześnie, byłam najstarszą z trójki rodzeństwa. Na początku mama bardzo przeżywała moją decyzję, ale później pogodziła się z tym i wspierała mnie. Nigdy też nie odradzała mi pójścia do klasztoru, zapewniała, że zaakceptuje każdą moją decyzję. Wspierała mnie psychicznie i poprzez modlitwę. Także trener wiedział o moich zamiarach. Początkowo traktował je jako wymysły. Później dał mi wolny wybór, chociaż także jemu było trudno. Byliśmy związani ze sobą bardzo mocno, tak jak nauczyciel i uczeń. Owa więź liczy się szczególnie w karate. Przyjaciele przyjmowali mój wybór ze zrozumieniem. Nie było jakichś komentarzy ani złośliwości. Pojawił się jedynie żal, że odchodzę i że pewien etap w naszym życiu się skończy.
Karate to nie tylko ćwiczenia fizyczne, to również medytacje i wchodzenie w duchowość Wschodu. Jak sobie z tym Siostra radziła?
Mój klub karate nastawiał się przede wszystkim na sport i kładł nacisk na stronę fizyczną. Nie dało się jednak oderwać tego wszystkiego od strony duchowej, bo karate wywodzi się ze sztuk walk Wschodu. Wszystko, co robią Japończycy i Chińczycy, posiada korzenie duchowe. Mieliśmy medytacje przed i po treningu; odbywaliśmy też kurs z medytacji zen. Muszę powiedzieć, że o ile nigdy nie miałam problemów ze skupieniem się, tak np. nie mogłam tego zrobić na kursie medytacji - to było niesamowite. Wszystkie lekcje i ćwiczenia nie udawały się. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że Pan Bóg po prostu mnie od tego uchronił. Gdybym wtedy potrafiła medytować, to prawdopodobnie zasmakowałabym w tej formie i mogłabym wejść w nią głębiej. Jeśli chodzi o duchową stronę, to doświadczenia wyniesione z ćwiczenia karate nie były bez znaczenia dla mojej wiary. Miałam potem trudności z modlitwą - musiałam prosić o modlitwę wstawienniczą i o uzdrowienie. Potrzebowałam czasu, żeby mój duch uwolnił się od tego, co było związane z karate.
Czego można życzyć Siostrze z medalem mistrzyni w karate?
Oczywiście tego, żebym zdobyła ten najważniejszy medal, którym jest życie wieczne, przygotowane nam przez Pana Boga. Do tego staram się dążyć. To zadanie dla każdego, nie tylko dla sportowca. Chcę wypełnić wolę Boga, chcę Go słuchać i realizować to, czego On ode mnie oczekuje. Pragnę za św. Pawłem powiedzieć kiedyś: w zawodach wystąpiłam, bieg ukończyłam, a na koniec został mi przeznaczony wieniec zwycięstwa. Chcę do tego zwycięstwa dążyć na sposób Boży. Od 15 lat jestem służebniczką Maryi i mimo pojawiających się trudności, czuję się szczęśliwa. Wiem, że kieruje mną Pan Bóg i to z Nim chcę realizować moje życie.
Za: opoka.org.pl