Uroczystość Objawienia Pańskiego jest na wskroś misyjnym świętem kościelnym. Ukierunkowuje naszą uwagę w stronę misji i misjonarzy. Poniżej umieszczamy kilka wspomnień s.M. Konstancji Megier, kóra była na misjch 14 lat, a po powrocie do Ojczyzny żyje nadal duchem misyjnym Kościoła, rozpalając innych do tego, co misyjne, ewangeliczne i służebne. Maleńka siostra jeździła sama po buszu terenowym suzuki. Uciekała przed stadem hien. I opowiadała Kameruńczykom, że Pan Bóg ich kocha.
Ma zaledwie 151 cm wzrostu. – I z każdym rokiem jestem coraz mniejsza – śmieje się 79-letnia siostra Konstancja Megier, służebniczka śląska, która przez 14 lat pracowała na misjach w Kamerunie. – Murzyni, którzy przychodzili po pomoc do naszej misji, nieraz próbowali mnie wywołać akurat mnie po imieniu: „Constance!”. Albo pytali: „gdzie jest ta siostra »courte«?” [czyt.: kurt], czyli krótka – śmieje się. Rozmawiamy z nią w domu prowincjalnym sióstr służebniczek w Katowicach-Panewnikach, gdzie teraz mieszka.
Posag dla zakonnicy
Pochodzi ze wsi Zabceń niedaleko Bytowa na Kaszubach. Była najmłodsza z sześciorga rodzeństwa. Nie miała jeszcze 17 lat, kiedy postanowiła zostać siostrą zakonną. Ojciec nie chciał o tym słyszeć, przybrana mama (jej matka rodzona zmarła, gdy Konstancja, nosząca wtedy imię Marta, miała 4 lata) też usiłowała wybić jej to z głowy. – Ale rodzice wiedzieli, że się zmieniam. Znalazłam na strychu stare żywoty świętych, zaczytywałam się w nich. Długo się modliłam, rano w kościele i wieczorem przed snem. Zaprowadziłam w domu modlitwę przed jedzeniem, bo przedtem mieliśmy zwyczaj robienia tylko znaku krzyża. I przestały mnie interesować zabawy, na które wcześniej chodziłam z rówieśnikami. W końcu mama powiedziała tacie: „Wiesz co, jak jej nie pozwolimy, to ona do głowy dostanie”. Tak źle wcale ze mną nie było, ale ojciec wtedy się zgodził. A to był czas, kiedy dziewczyna wstępująca do klasztoru musiała wnieść posag – mówi.
Zawsze chciała wstąpić do zgromadzenia poświęconego Najświętszej Maryi Pannie. Kiedyś w jej domu gościła służebniczka śląska. – Wcale mi się nie spodobała, bo kiedyś strój służebniczek był zupełnie inny, welon był zabudowany, miał takie boki. Ale odchodząc, siostra dała mi obrazek z podpisem „Zgromadzenie Służebniczek Najświętszej Maryi Panny”. Pomyślałam: „To jest to, czego szukasz!”. Już mnie żaden strój nie obchodził. Zaprzyjaźniłyśmy się – wspomina. Wstąpiła więc do służebniczek śląskich w 1952 roku, zanim skończyła 18 lat. – W klasztorze poczułam się bardzo szczęśliwa, byłam najszczęśliwszą osobą na świecie – dodaje.
Uczyła dzieci religii i przygotowywała je do przyjęcia sakramentów m.in. po prywatnych domach w Orzepowicach i Chwałęcicach (dzisiejsze dzielnice Rybnika), w Świerklanach, w Lublińcu. A kiedy księża oblaci poprosili służebniczki o pomoc na misjach, zgłosiła się. Poleciała do Kamerunu w 1980 roku.
Hieny kontra siostry
Najdłużej pracowała w misji Figuil na północy Kamerunu, przy granicy z Czadem i Nigerią. Do południa pracowała tam w przedszkolu, później brała walizę z lekami, wsiadała do terenowego suzuki i odwiedzała wioski w buszu. Miała ich pod opieką dziesiątki. Gdy nadjeżdżała, schodziła się cała wioska. – Od dzieci było aż czarno. Afrykanie są z natury religijni, ale poganie-animiści wierzą w ducha przodków - fetysz. Tego ducha przepraszają i mu dziękują, składają mu ofiary. Jeśli my, misjonarze, dawaliśmy im serce, miejsce wiary w ducha przodków zajmował stopniowo Chrystus i Jego Ewangelia – mówi.
Widziała moc działania Pana Boga. Kiedyś chłopak, 16-letni gimnazjalista, który pomagał jej prowadzić kościelną organizację dla dzieci przy misji Tchollire, zachorował. Lekarze orzekli, że to prawdopodobnie... trucizna. – Pojechałam do niego 30 km w głąb buszu. Wyglądał, jakby stracił zmysły. Mamrotał i obrzucał się piaskiem. Jak mu ludzie nosili jedzenie, to wrzucał do niego kamienie i tak to jadł. Zebrałam ludzi, mówię: „To był taki dobry chłopiec! Módlcie się codziennie o zdrowie dla niego za pośrednictwem założyciela sióstr służebniczek Edmunda Bojanowskiego!”. Wracam do domu, modlimy się ze wszystkimi siostrami. Za trzy tygodnie ludzie dają nam znać, że chłopak już dobrze się czuje... Sama byłam tym zdumiona... – śmieje się siostra Konstancja. – Jak tam pojechałam, to chłopak mnie z radości wziął na ręce i podniósł do góry. A jak przyjechałam po kolejnych dwóch tygodniach, to już siedział na dachu kaplicy i go naprawiał – wspomina.
Zwykle jeździła sama terenowym suzuki. Raz, kiedy jechała z drugą siostrą, zauważyły w trawie za mostem jakiś ruch. A kiedy wolno wyjeżdżały pod górkę w tamtą stronę, na ich auto rzuciło się... stado hien. – Było ich około 10. Większe od wilków, z centkami. Do dziś widzę te ich otwarte paszcze z białymi zębami. Siostra, która była za kierownicą, dodała gazu i je zgubiłyśmy – mówi.
Nieraz ratowała w Kamerunie dzieci pokąsane przez jadowite węże. Często pomóc już nie umiała, bo matki przynosiły jej te poranione dzieci zbyt późno. Sama też miała niebezpieczne spotkania z wężami. Raz, przy rozbieraniu się wieczorem w domu misyjnym sióstr, kilka godzin po powrocie z buszu, odkryła, że do wewnętrznej strony jej habitu, na wysokości łydki, przyczepił się skorpion. Nie ukąsił jej. Widać miała jeszcze jakieś zadania do wykonania.
Murzyni uczą Polaków
Próbowała nauczyć Kameruńczyków wielu rzeczy, które są zdobyczami europejskiej kultury. Zachęcała, żeby zerwali z afrykańskim fatalizmem. – Oni uważają, że skoro dotyka ich nieszczęście, to widać duch przodków tak chciał. I że nie ma sensu martwić się o powiększanie zbiorów, skoro, jak sądzą, od ich pracy tak wiele nie zależy... Pokazujemy im, że to nie tak działa. Gorący klimat też im nie pomaga w zakasaniu rękawów i wytrwałej pracy. Siedzą w „marasie” przed swoimi byle jakimi lepiankami, uprawiają małe poletka i myślą, że to im wystarczy. A nie wystarcza, kiedy nagle przychodzi susza i głód. Albo kiedy huragan zrywa im dach z lepianki w środku nocy, a ich dzieci krzyczą z przerażenia i mokną w ulewie – mówi.
Księża wdrażają więc młodych podopiecznych z misji do budowania solidnych budynków. A siostry uczą dziewczyny z internatu w Figuil, jak zakładać ogród, planować, sadzić drzewa, które wydadzą owoce po latach. Tak, jak praca misjonarzy.
Siostra Konstancja odkryła jednak też, że Polacy też powinni się dużo uczyć od Murzynów. – Jedna z naszych wychowanek, czarnoskóra siostra Celina, która parę lat temu była w Katowicach, mówiła, że tu jest fajnie, ale nie chce u nas zostać. Pytam, czy jej tu czego brakuje, a ona, że u nas na Mszach świętych jest smutno. Bo rzeczywiście, Afrykańczycy przeżywają Mszę świętą z wielką radością! Doskonale wyćwiczone chóry na każdej Mszy św. pięknie śpiewają, ludzie klaszczą, grają na tam-tamach, grzechotkach, skrzypcach własnej roboty... Na ofiarę niosą zamiast pieniędzy orzeszki ziemne albo związane kury. Idą z nimi tańcząc. Ale to nie jest taki taniec... trzepiący. Powiedziałabym, że ten taniec jest... duchowy. Oni mają niesamowite wyczucie – mówi siostra Konstancja. – Możemy się od nich też uczyć gościnności i bezinteresowności. U nas każdy bardziej dba o siebie. Oni tacy nie są. Z radością cię zapraszają do swojego obejścia i wolą być samemu głodni, byle czymś cię poczęstować – dodaje.
Przemysław Kucharczak www.katowice.gosc.pl