Oto jestem Panie, bo mnie wezwałeś
Oto jestem Panie, bo mnie wezwałeś

Tak, Bóg powołuje, zaprasza, a my nieśmiało odpowiadamy i idziemy… Mijają miesiące i lata, a my zapatrzone w Boga, pragniemy nadal iść i coraz mocniej kochać. Kochać miłością czystą, której źródło jest w samym Bogu.

 

Pogłębiając w sobie świadomość, że przez profesję w szczególny sposób zespalamy się z Kościołem i Jego tajemnicą, pragniemy, aby życie i działalność nasza służyły dobru całego Kościoła (…) Za przykładem Najświętszej Maryi Panny Służebnicy Pańskiej oddajemy się całkowicie i wyłącznie Bogu, naśladując Chrystusa szczególnie w Jego służebnej miłości (Konstytucje Zgromadzenie)

 

Dziś z radością i wdzięcznością dzielimy się tym DAREM. Mamy świadomość, że to On – Pan nieba i ziemi jest ZAPRASZAJĄCYM i PROWADZĄCYM. Żadna z nas nie napisałby takiego scenariusza… Jakiego?

 

Wsłuchajmy się sercem…

(Kolejne historie napływają...)

 

Nie wyobrażałam sobie życia bez karate...

 

 

Wywiad>>>

 

Jak rozpoczęła się przygoda Siostry z karate?

 

Z tą dyscypliną po raz pierwszy spotkałam się w szkole średniej. W placówce był klub sportowy karate. Pomyślałam sobie, że to ciekawy sport i poszłam na pierwszy trening, aby zobaczyć, jak wyglądają zajęcia. Od razu bardzo mi się spodobały i już tam zostałam. Potem coraz bardziej przekonywałam się, że chcę ćwiczyć karate i że to mnie interesuje. Na początku patrzyłam na ten sport w kategorii rozrywki, w miarę upływu czasu dyscyplina stała się moim sposobem na życie i wielką pasją. Zaczęłam trenować karate na poważnie. Trener twierdził, że mam ku temu zdolności i zaczął wysyłać mnie na zawody. Sport stał się najważniejszym elementem mojego życia. Chciałam być dobrym zawodnikiem i pragnęłam odnosić sukcesy. Kiedyś, na zgrupowaniu kadry, trener spytał mnie, dlaczego trenuję. Nie zależało mi aż tak bardzo na mistrzostwach, chociaż też o tym myślałam. Powiedziałam mu, że kocham ten sport. Uświadomiłam sobie wtedy, że karate stało się miłością mojego życia.

 

Co w tym sporcie najbardziej Siostrę fascynowało?

 

Najciekawsze było doskonalenie samej siebie, zarówno od strony fizycznej, jak i duchowej. Uczenie się nowych ruchów, powtarzania ich i ciągła praca nad sobą dawały mnóstwo radości. Cieszyłam się z udziału w zawodach i z dobrego wyniku, wciągała mnie cała otoczka karate. W klubie miałam przyjaciół, z którymi spędzałam dużo czasu. Karate dawało mi nie tylko fizyczną sprawność i kontrolę nad własnym ciałem. Ten sport nauczył mnie psychicznej wytrwałości, cierpliwości i skupienia.

 

Po walkach na macie przyszedł czas na walkę z samą sobą. Nie było łatwo...

 

Walka jest częścią życia. Uprawianie sportu wymaga poświęceń; trenując, trzeba rezygnować z wielu rzeczy. Na początku, gdy zaczynałam ćwiczyć, grupa liczyła ok. 120 osób, po pięciu latach zostały tylko dwie. Treningi wymagają wielu wyrzeczeń, a na efekty trzeba poczekać.

W którymś momencie życia Pan Bóg postawił mnie przed trudnym doświadczeniem. Miałam wybrać między tym, co jest naprawdę ważne, a tym, co tylko takim się wydawało. W życiu każdego człowieka przychodzi czas, że zaczyna on zastanawiać się, w jakim kierunku zmierza jego życie i co chce dalej robić. Ja do pewnych decyzji dojrzewałam bardzo długo. Bóg przeprowadzał mnie przez różne trudne chwile. Nie mogłam zrealizować zamierzeń, które wydawały mi się ważne, nie dostałam się na wymarzone studia, moje plany zaczęły się krzyżować. To wszystko sprawiło, że zaczęłam szukać mojej drogi, pojawiło się pragnienie Boga. Chciałam się rozwijać duchowo, ale w innym niż dotychczas kierunku. Będąc na studiach, zaczęłam codziennie chodzić na Eucharystię, co bardzo otworzyło mnie na Boga. Więcej też modliłam się. W tym okresie doświadczyłam miłości Pana Boga i poznałam, że On pragnie, abym Mu służyła, i że moim powołaniem jest życie zakonne. Stanęłam przed ogromnym wyborem, bo zdawałam sobie sprawę, że klasztor wiąże się nie tylko ze zrezygnowaniem z posiadania rodziny, ale też z zerwaniem ze sportem. W tamtym czasie nie wyobrażałam sobie życia bez karate. Zderzyły się ze sobą dwie miłości - powołanie i sport.

 

Prosto z podium poszła siostra do zakonu?

 

Bóg działał bardzo powoli i pozwolił mi przekonać się, że to, co robiłam, nie da mi szczęścia w życiu. Najważniejszym momentem były mistrzostwa świata w karate w Anglii. Był rok 1995; przed tymi zawodami miałam trudności duchowe, chciałam zrezygnować, ale w końcu zdecydowałam się na nie pojechać. Później być może żałowałabym, że nie wykorzystałam tej szansy. Bóg pozwolił mi wygrać, zdobyłam mistrzostwo świata w karate Federacji FSKA (Funakoshi Shotokan Karate Association) w kata indywidualnym kobiet. Na początku bardzo się ucieszyłam. Potem, im bliżej było do wręczenia medali, stawałam się coraz smutniejsza. Najtrudniejszym momentem - chociaż jako dla sportowca najważniejszym - było stanięcie na podium. Słuchałam Mazurka Dąbrowskiego, widziałam narodową flagę i... miałam poczucie ogromnej pustki i samotności, mimo że otaczał mnie tłum ludzi. Wcześniej wyobrażałam sobie, jak podniosły i szczęśliwy będzie to dla mnie moment. Rozczarowałam się. W uszach brzmiały mi słowa: „Czy jesteś teraz szczęśliwa?”. Odpowiedź brzmiała: „Nie!”. Wiedziałam, że gdybym na tym podium stawała nawet tysiąc razy, to ten fakt nie da mi szczęścia. Pan Bóg stworzył moje serce do czegoś innego. Czas karate minął, teraz miało się zacząć coś nowego. Wtedy powiedziałam Bogu „tak” i prosiłam, by mną kierował. Od tego momentu wszystkie sprawy potoczyły się bardzo szybko. Pojechałam na rekolekcje i po kilku miesiącach wstąpiłam do zakonu. Doświadczenie tych zawodów wyzwoliło mnie, doświadczyłam wolności od pragnień związanych ze sportem.

 

Jak na decyzję Siostry zareagowali rodzice i przyjaciele?

 

Mama już wcześniej znała moje zamiary, wiedziała, że toczy się we mnie wewnętrzna walka. Także dla niej nastał trudny moment, ciężko jej było oddać swoją córkę. Była ze mną związana, ponieważ sama mnie wychowywała. Moj tato zmarł wcześnie, byłam najstarszą z trójki rodzeństwa. Na początku mama bardzo przeżywała moją decyzję, ale później pogodziła się z tym i wspierała mnie. Nigdy też nie odradzała mi pójścia do klasztoru, zapewniała, że zaakceptuje każdą moją decyzję. Wspierała mnie psychicznie i poprzez modlitwę. Także trener wiedział o moich zamiarach. Początkowo traktował je jako wymysły. Później dał mi wolny wybór, chociaż także jemu było trudno. Byliśmy związani ze sobą bardzo mocno, tak jak nauczyciel i uczeń. Owa więź liczy się szczególnie w karate. Przyjaciele przyjmowali mój wybór ze zrozumieniem. Nie było jakichś komentarzy ani złośliwości. Pojawił się jedynie żal, że odchodzę i że pewien etap w naszym życiu się skończy.

 

Karate to nie tylko ćwiczenia fizyczne, to również medytacje i wchodzenie w duchowość Wschodu.

Jak sobie z tym Siostra radziła?

 

Mój klub karate nastawiał się przede wszystkim na sport i kładł nacisk na stronę fizyczną. Nie dało się jednak oderwać tego wszystkiego od strony duchowej, bo karate wywodzi się ze sztuk walk Wschodu. Wszystko, co robią Japończycy i Chińczycy, posiada korzenie duchowe. Mieliśmy medytacje przed i po treningu; odbywaliśmy też kurs z medytacji zen. Muszę powiedzieć, że o ile nigdy nie miałam problemów ze skupieniem się, tak np. nie mogłam tego zrobić na kursie medytacji - to było niesamowite. Wszystkie lekcje i ćwiczenia nie udawały się. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że Pan Bóg po prostu mnie od tego uchronił. Gdybym wtedy potrafiła medytować, to prawdopodobnie zasmakowałabym w tej formie i mogłabym wejść w nią głębiej. Jeśli chodzi o duchową stronę, to doświadczenia wyniesione z ćwiczenia karate nie były bez znaczenia dla mojej wiary. Miałam potem trudności z modlitwą - musiałam prosić o modlitwę wstawienniczą i o uzdrowienie. Potrzebowałam czasu, żeby mój duch uwolnił się od tego, co było związane z karate.

 

 Czego można życzyć Siostrze z medalem mistrzyni w karate?

 

Oczywiście tego, żebym zdobyła ten najważniejszy medal, którym jest życie wieczne, przygotowane nam przez Pana Boga. Do tego staram się dążyć. To zadanie dla każdego, nie tylko dla sportowca. Chcę wypełnić wolę Boga, chcę Go słuchać i realizować to, czego On ode mnie oczekuje. Pragnę za św. Pawłem powiedzieć kiedyś: w zawodach wystąpiłam, bieg ukończyłam, a na koniec został mi przeznaczony wieniec zwycięstwa. Chcę do tego zwycięstwa dążyć na sposób Boży. Od 15 lat jestem służebniczką Maryi i mimo pojawiających się trudności, czuję się szczęśliwa. Wiem, że kieruje mną Pan Bóg i to z Nim chcę realizować moje życie.

Nie wszystko jest dla mnie jasne…

 

s.M. Rafała Duraj

 

ŻYCIE ZAKONNE TO DAR>>>

Jestem Chrystusowa!

 

 

Każdy ma swoje Zwiastowanie…

 

Moje Zwiastowanie wiąże się z imieniem, które otrzymałam na chrzcie św., którym jest: Krystyna. Od najmłodszych lat słyszałam z ust mojego dziadka: „Krystyna znaczy Chrystusowa; oddana Bogu”. Naturalnie, wówczas nie rozumiałam tych słów. W wieku może czterech lat zobaczyłam pierwszy raz zakonnicę, zapytałam:


- „Mamo, co to jest?” Mama odpowiedziała: „To jest zakonnica”.
- „A co to jest zakonnica?”
- „To jest pani, która jest oddana Chrystusowi; ona służy Panu Bogu.”
Pamiętam, że już nie kontynuowałam pytań, ale w moim dziecięcym sercu postanowiłam:
- „Ja muszę być zakonnicą, bo takie jest moje imię!”

 

Zawsze z pewnym uśmiechem na twarzy wracam myślą do tych dziecięcych zapytań i postanowień, ale jestem głęboko przekonana, że to było właśnie moje „Zwiastowanie”.


Gdy miałam 15 lat wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Służebniczek NMP NP. w Katowicach-Panewnikach. W pierwszych latach byłam tzw. kandydatką szkolną. Podjęłam naukę w szkole pielęgniarskiej w Gliwicach. Dopiero po jej ukończeniu rozpoczęłam formację zakonną. W 1969 roku złożyłam w Zgromadzeniu śluby wieczyste. Tak, już długa droga za mną! W ubiegłym roku przeżywałam 60-tą rocznicę ślubów zakonnych.

 

Mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć: Jestem szczęśliwą siostrą służebniczką! I choć w Zgromadzeniu otrzymałam nowe imię: Maria Adelina, pragnienia dziecięcego serca zrealizowały się! Jestem Chrystusowa! Służę Panu Bogu.


s.M. Adelina Waliczek

Czy jestem szczęśliwa w klasztorze…?

 

s.M. Nikola Grzegorzek

 

WIEM KOMU ZAUFAŁAM>>>

Za co jestem wdzięczna?

 

s.M. Zygmunta Niesyto

 

MOJĄ PRZEWODNICZKĄ JEST MARYJA>>>

Z sali gimnastycznej do klasztoru

 

 

 

„Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem,
abyście szli i owoc przynosili…” (J 15, 16)


Pani od Wf-u


Wśród wielu moich młodzieńczych zainteresowań najbardziej intensywnymi były związane ze sportem. Po ukończeniu AWF-u 9 lat pracowałam w szkole. Prowadziłam zajęcia lekcyjne z wychowania fizycznego w szkole podstawowej, grałam też w siatkówkę w Klubie Sportowym. Zajęcia te przynosiły mi wielką satysfakcją. Aż w jakimś momencie, na treningach siatkówki okazało się nie tylko trudne, ale i niemożliwe wykonywanie niektórych ćwiczeń. Gwałtownie wzmagał się ból kręgosłupa. Badania dały diagnozę: dyskopatia kręgosłupa. Rozpoczęły się długie pobyty w szpitalach, leczenie jednak nie dawało oczekiwanej poprawy. I tak nastąpiła nie tylko przerwa, ale i koniec mojego „spełniania się” w sportowej dziedzinie. W szkole był tymczasem urlop zdrowotny.

 

Nowy rozdział życia


Ból był codziennością. Nie radziłam sobie w zwykłych realiach życia. Pan Bóg nie pozostawił mnie jednak bez pomocy. Koleżanka poleciła mi „dziadka” w Jelonkach k/ Wielunia, powiedziała: „On przyjmuje wszystkich w podobnych przypadkach”. Stosując się do jego zaleceń, powoli wracała normalność, choć do pełnego zdrowia było jeszcze daleko.


W czasie szpitalnego leczenia dochodziło do mnie pytanie: „Czy mam wszystko, o co mi w życiu chodziło?” Pan Bóg pokazywał mi, że to nie tylko „nie wszystko”, ale, że to dopiero początek „czegoś”. Jedna z pielęgniarek przynosiła do poczytania literaturę – także religijną – najprawdopodobniej stąd przyszło mi odkrycie: „Jak piękny jest świat ducha!” Dotąd, z niewiadomych mi przyczyn – byłam od niego daleko.
Po zakończeniu drugiego pobytu w szpitalu zrodziło się we mnie pragnienie, by pójść do kościoła na Mszę św. w tygodniu. Jako dziecko i dorastająca dziewczyna, wychowywałam się w rodzinie głęboko wierzącej – mama uczęszczała na Mszę św. codziennie rano, mimo, że było nas 5 dzieci. Praktyki religijne były dla nas oczywistością, ale dla mnie gdy przyszedł czas studiów, niektóre były mi już nie potrzebne. Mama widząc to, bolała nad tym, ale miała jeden sposób na trudne sprawy: różaniec. Mama modliła się!

 

Moje bieganie


Moja pierwsza Msza św. po leczeniu szpitalnym, w której uczestniczyłam, była dla mnie „objawieniem” – jakbym po raz pierwszy słyszała słowa modlitw kapłana przy ołtarzu. Nie mogłam powstrzymać łez. Od tego czasu „biegłam” na Mszę św. jak „na skrzydłach” choć był to czas ok. 30 min. W drodze często towarzyszyła mi melodia „Barki” – i nie za bardzo wiedziałam dlaczego śpiewam: „O Panie to Ty na mnie spojrzałeś”. Modlitwa mamy trwała, a Pan Bóg dotykał mojego serca. W gablotce przy parafii szukałam… wówczas jeszcze nie wiedziałam czego… Moje poszukiwania „czegoś” w moim życiu trwały około pół roku aż zdobyłam się na zapytanie ks. proboszcza o Zgromadzenie zakonne, które zna. Wskazał służebniczki, z którymi pracował jako wikariusz w Zabrzu.

 

To jest TO MIEJSCE!


I tak, pewnego pięknego wiosennego dnia, znalazłam się w kaplicy domu prowincjalnego w Leśnicy. Miałam wrażenie, jakbym tu już była nie jeden raz, jakby to miejsce było mi dobrze znane. „Widać, tu Pan chce mnie mieć!” – takie przekonanie pojawiło się we mnie i coraz bardziej się umacniało. Rodzice autentycznie ucieszyli się na niespodziewaną wiadomość o moim pragnieniu. Warto nadmienić, że mój tato miał 2 bratanków kapłanów, a jedna z jego sióstr była siostra zakonną w Zgromadzeniu Służebnic Matki Dobrego Pasterza. Siostra ta, odpowiadając na życzenia z okazji swego jubileuszu 50-lecia życia zakonnego, napisała mu: „Masz 3 córki, niech chociaż jedna z nich będzie tak szczęśliwa, jak ja”. Słysząc to, czułam na swych policzkach łzy szczęścia, a w sercu wdzięczności Bogu, że czekał na mnie tak długo. Jestem pewna, że właściwy grunt na działanie Boga przygotowała modlitwa rodziców. Do klasztoru w Leśnicy wstąpiłam jeszcze tego samego roku, 12 września – we wspomnienie Imienia Maryi.

 

Za dar powołania dziękuję Bogu każdego dnia. Maryi powierzam wszystkie moje dni, aby były na chwałę Bożą. Chwała niech będzie Bogu za Jego miłość i cierpliwość, jaką ma dla nas.

 

s.M. Oktawia Pająk

Troszczę się o sprawy Pana

 

s.M. Christiana Flieger

O CO SIĘ TROSZCZĘ?>>>

Zachwycił się mną...

 

s.M. Eligia Garbacz

 

ŻYCIE KONSEKROWANE


DAR, który jednocześnie jest TAJEMNICĄ
Bo „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to,

abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał” J 15,16

 

Dlaczego ja?... Nie wiem… Przecież jestem słaba, często niecierpliwa, wciąż kocham za mało, wciąż mało ufam, patrzę na innych przez pryzmat własnych potrzeb czy swojego zdania, tak mało we mnie wrażliwości na drugiego człowieka, tak mało ofiarności… I tak tworzę LITANIĘ moich słabości.

 

A BÓG…? Zachwycił się mną mimo moich ograniczeń. Wybrał, bo potrzebuje właśnie mnie do realizacji swego planu miłości wobec drugiego człowieka. Potrzebuje właśnie:


… mojego słabego serca oddanego na Jego wyłączność,
… moich słabych rąk złożonych w codziennej modlitwie,
… moich słabych rąk wyciągniętych ofiarnie do innych,
… moich słabych oczu spoglądających życzliwie na bliźnich,
… moich słabych uszu wsłuchanych w problemy człowieka obok
… moich dobrych słów…

 

Bóg, który potrzebuje mnie w codzienności, bym z troską opiekowała się chorymi, by w szkole nie tylko katechizować, ale być świadkiem Jego miłości i miłosierdzia, by dzieciom w przedszkolu przekazać nie tylko wiedzę, ale otaczać troskliwością, czułością i miłością. Bóg, który powołał mnie, by służyć, by być, by towarzyszyć.

 

Bóg, który ofiarując mi dar życia konsekrowanego nie pozostawia mnie samą – stale obecny uczy mnie i daje siłę, by zmierzając się z własnymi ograniczeniami i własną słabością pamiętała, że: „Przechowujemy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas”. (2 Kor 4,7).