Misyjne wspomnienia ....
Misyjne wspomnienia ....

Nie zapomnę...
Martine i Thomas.
Moja praca we wiosce Mboukma

 

Tuż po moim przyjeździe do Tcholliré, spotkałyśmy się we wspólnocie, by omówić naszą pracę w rozpoczynającym się nowym roku szkolnym. Oprócz wspomnianej wyżej pracy z młodzieżą, miałam poprowadzić kursy kroju i szycia z młodzieżą żeńską oraz prowadzić regularne spotkania ze wspólnotami czterech wiosek: Mboukma, Souay, Dana i Rey-Bouba. Na tym miejscu warto wspomnieć, że parafie misyjne terytorialnie przewyższają niejedną diecezję w Polsce. Dla przykładu, parafia w Tcholliré jest tak rozległa, że do najdalszej wspólnoty należy pokonać ponad sto kilometrów. Do tej misji należy ponad czterdzieści wiosek i dwa miasta, w tym jedno wojewódzkie. Niestety, kapłan dociera tylko do około dwudziestu wspólnot. Przyczyny: wysoki stopień islamizacji tych terenów, prężny rozwój protestantyzmu i religijna obojętność.



Moją pierwszą wioską, którą odwiedziłam, była Mboukma, oddalona od centrum o około 40 km. Do wioski zawiozła mnie s.M. Ezechiela Pokusa, gdyż nie miałam odwagi sama zasiąść za kierownicą widząc opłakany stan dróg i nie znając jeszcze tego, nowego dla mnie terenu. Mboukma liczyła kiedyś może kilkaset mieszkańców. Została założona przez ludzi z plemienia Mousaï-Banana przybyłych z północnych krańców Kamerunu i z Czadu. Obecnie wioska świeciła prawie pustką. Część mieszkańców, wzbogaciwszy się na uprawie bawełny, uciekło na inne tereny. Opuścili swe domki i pola, które zarastały wysoką na 3 metry trawą. W kaplicy było również niewielu z tych, co pozostali. Z czasem i tych jeszcze ubędzie. Tłumaczem w tym roku był pan Abraham albo pan Luis, katecheci ze wspólnoty. To pierwsze spotkanie było dla mnie zapoznaniem się z realiami życia prawdziwej Afryki.



Wioska w północnym Kamerunie to kilka do kilkudziesięciu zagród otoczonych szczelnie płotem z plecionej słomy (seko) albo murem z gliny (potopot). W niektórych regionach mur ten był zrobiony z kładzionych kamieni, wtedy był często siedliskiem wężów, jaszczurek czy innych gadów. W centrum wioski stał budynek murowany, magazyn fabryki Sodecoton (Fabryka oczyszczania bawełny), w którym znajdowało się ziarno bawełny na zasiew, nawozy, narzędzia itp. Drugim kluczowym budynkiem była kaplica lub meczet, często w tym regionie zbudowany ze seka i kryty słomą, rzadziej z potopotu i kryty blachą. Ludzie, w zależności od plemienia, budowali chaty (okrągłe kazy) lub na planie kwadratu, z gliniastej ziemi, kryte słomą szczelnie plecioną. Dach taki był reperowany co roku, a zmieniany co dwa lub trzy lata. W każdej zagrodzie znajdowała się osobno kuchnia i schronienia dla zwierząt. Ilość kaz zwiększała się w miarę dorastania chłopców, którzy najczęściej sami budowali sobie dom. Dziewczynki nie musiały, gdyż często w wieku od 14-16 lat wychodziły za mąż i opuszczały rodzinną zagrodę. Na terenie wioski widziałam jeszcze, jak kobiety, tradycyjnie na kamieniu, ucierały ziarno na mąkę, jak miażdżyły przyprawy czy orzeszki w drewnianym moździerzu.

 

Po tym pierwszym spotkaniu w kaplicy ze wspólnotą z Mboukma i sprzedaży leków, udałam się na drugi koniec wioski na obiad. Za mną, jak cień, szło dwoje ludzi: Martine i Thomas. Jak się okazało, mieli osobisty problem do rozwiązania i chcieli poprosić mnie o pomoc. Martine skarżyła się na swego męża, że jest leniwy, a on na nią, że nie chce mu robić prania. Sytuacja pozornie groteskowa. Dla tych ludzi był to jednak poważny problem, który mógł zaważyć na stabilności ich małżeństwa. Dla mnie sytuacja ta była o tyle trudna, że nie znałam mentalności tych ludzi. Opierając się tylko na zasadach moralności chrześcijańskiej, starałam się uspokoić zwaśnionych małżonków. Jednak problem z biegiem lat nawarstwił się.


Martine, przewodnicząca grupy Kobiet Miłosierdzia, starała się dobrze wypełniać swoje obowiązki rodzinne. Niestety, Thomas, nawet w najbardziej gorącej porze, gdy trzeba było orać, siać i uprawiać, większość pracy zrzucał na swoją małżonkę. Drugim problemem bardzo ważnym był fakt, że Martine nie mogła mieć dzieci. Upłynęło może trzy lata od mojego pierwszego spotkania z tą rodziną. Tym razem sprawa była poważniejsza.


Thomas przygarnął do siebie swego dawnego przyjaciela. Mężczyzna ten mieszkał i pracował u niego kilka miesięcy. Naiwny mąż nie zauważył nawet, jakim uczuciem zapałała do przyjaciela Martine, jego żona. Gdy Thomas wyruszył w miesięczną podróż, był to dla pary kochanków dobry moment, by uciec z domu. Dla Martine ta ucieczka była fatalna w skutkach. Zaślepiona uczuciem, zaszła z kochankiem w ciążę. W tym samym czasie Thomas wrócił do domu i nie zastał swej żony. Wypytując sąsiadów zrozumiał, co zaszło. Mężczyzna mimo swej naiwności i lenistwa kochał żonę i nie pragnął niczego, jak tylko ją odnaleźć. Po krótkim dochodzeniu dowiedział się, że żona, ciężko chora i opuszczona przez swego kochanka, znajdowała się w odległym o 30 km w Rey-Bouba. Wypożyczonym motorem przywiózł ją do wioski. Dla Martine był to ostateczny moment. Będąc bowiem w drugim miesiącu ciąży dostała krwotoku, a obumarły płód powoli zatruwał cały jej organizm. Boża Opatrzność sprawiła, że w tym samym czasie miałam kolejne spotkanie w tej wiosce. Nie pozostało nic innego do zrobienia, jak umierającą prawie Martine zawieść do szpitala w Tcholliré. A jakby nieszczęść nie było dość, w tym czasie w szpitalu nie było prądu, a czas naglił, ważna była każda minuta. Przez 48 godzin nie można było operować. Kobiecie potrzebna była krew. Nie wystarczyła krew męża. Lekarze gorączkowo poszukiwali odpowiedniego dawcę. Włączyłam się także do tych poszukiwań. Udałam się najpierw do znajomych nauczycieli, ale niestety, nie znalazłam odważnego dawcy. Dalej szukałam wśród uczniów i znalazłam dwóch chętnych. W międzyczasie, swoją krew oddał także diakon Gabriel Housseni, pełniący u nas staż. W międzyczasie włączyli prąd. Operacja udała się.

 

Odwiedziłam bardzo osłabioną Martine w szpitalu. Na zewnątrz był prawie 50 stopniowy upał. W sali pooperacyjnej nie było ani klimatyzacji, ani nawet wentylatora. Thomas ze łzami radości wpatrywał się w swoją żonę, odganiał muchy i wachlował ją, by jej choć trochę ulżyć. W jego oczach nie było krzty wyrzutu, tylko miłość do żony. Gdy Martine doszła do zdrowia, zrezygnowała z udziału w grupie Kobiet Miłosierdzia, gdyż jak mówiła „czuła się niegodną”. Pozostała cichą żoną, która wraz z mężem ciężko pracuje na życie. Thomas poznał, jak kruchym jest zdrowie jego żony i pomaga jej w różnych pracach.

 


Byłam i nadal jestem pod wrażeniem tak ogromnej, przebaczającej miłości człowieka prostego i nieuczonego. Inspiracją tej miłości mógł być tylko Bóg, Nieskończone Miłosierdzie.