Całym swym sercem raduję się w Panu
Całym swym sercem raduję się w Panu

Całym swym sercem raduję się w Panu
(homilia wygłoszona na Jasnej Górze z okazji zakończenia jubileuszu Roku Bojanowskiego, 25.06.2022 r.)

 

Moi Kochani Siostry i Bracia,


spotykamy się pod jasnogórskim szczytem w piękny dzień, w którym Kościół czci w liturgii Niepokalane Serce Maryi. Kościół każdego dnia oddaje cześć Matce Bożej, ale dziś szczególnie patrzy na Jej Niepokalane Serce. Dziś, czyli tuż po uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa. Jego Serce, które jest zjednoczeniem serc wszystkich, skarbcem wszelkich łask i rozkoszą wszystkich Świętych, jest przede wszystkim rozkoszą Serca Maryi.


„Całym swym sercem raduję się w Panu”, śpiewaliśmy przed chwilą słowa refrenu psalmu responsoryjnego. To jest właśnie Maryja. „Ogromnie weselę się w Panu”, powtarza Maryja za dzisiejszym Izajaszem, „dusza moja (moje serce) raduje się w moim Bogu, raduje się me serce w Panu”, powtarza za starotestamentową Anną. Słowa te zabrzmiały jako dzisiejszy psalm, a są niemal dosłownie zacytowane przez Maryję w jej Magnificat.


Serce Maryi jest zjednoczone z sercem Chrystusa od tamtej chwili, gdy wypowiedziała swoje fiat. Serce przy Sercu w Nazarecie i w Ain Karem, w Betlejem i w Egipcie, a przede wszystkim w Jerozolimie. Wtedy gdy – jak przed chwilą słyszeliśmy w Ewangelii Jezus miał 12 lat - i wtedy, gdy miał ich ponad trzydzieści, dogasając na drzewie krzyża, pod którym stała Maryja.


Kocham te słowa św. Jana Pawła II, że na krzyżu: „Serce Jezusa zostało otwarte włócznią żołnierza, a Serce Maryi słowem umierającego Zbawiciela „oto syn Twój”.
Tak, Bracia i Siostry, od tamtej chwili wszystkie uczucia Serca Maryi, które były nakierowane na Jezusa, zostały przekazane nam. Jesteśmy tak kochani przez Maryję, jak kochany przez Nią był (i jest!) sam Jezus. Jesteśmy tak blisko Niej, jak blisko był On, wtedy, gdy nosiła Go pod swoim sercem, gdy jedno serce ożywiało dwa serca, jesteśmy tak bliscy Jej jak blisko był Jezus w chwili narodzenia i przez całe życie.


Jedna z mszalnych prefacji o Matce Bożej powie, że ona „wzięła za swoje dzieci wszystkich ludzi, którzy przez śmierć Chrystusa narodzili się do życia wiecznego”. Wzięła więc za swoje dzieci nas i prosi byśmy zrobili to samo, to, o co prosił umierający Chrystus, abyśmy my wzięli Ją za Matkę, abyśmy powierzyli się Jej Niepokalanemu Sercu, czyli Jej samej, bo kiedy mówimy o Sercu Maryi, rzecz jasna nie myślimy o mięśniu zapewniającym obieg krwi w organizmie, tylko o Niej. A więc byśmy powierzyli się Jej by móc także wytrwać w naszym życiowym fiat!

Powierzyć się Sercu Maryi, to przyjąć Ją, Jej sposób myślenia i postepowania. Jej wiarę, wierność i mężność, to skorzystać z czystości Jej Serca, z tego, że Jej Serce zawsze było wolne od grzechu, nigdy nie dało się zwieść kusicielowi. Powierzyć się Jej Sercu - jak powiedział kard. Józef Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI - to „zbliżyć się do takiej postawy, w której fiat – bądź wola twoja – staje się centrum życia”.


Zapamiętajmy to zdanie: powierzyć się Niepokalanemu Sercu Maryi, to zbliżyć się do takiej postawy, w której fiat – bądź wola twoja – staje się centrum życia.
„Moje Niepokalane Serce będzie waszą droga i ucieczką” powiedziała Maryja do fatimskich dzieci i mówi dziś do nas. Jest drogą i ucieczką. Jest drogą do wytrwałej wiary w Boga i ucieczką przed tym, co nie-Boże, ucieczką przed tym wszystkim, co od Boga oddala.
„Całym swym sercem raduję się w Panu”!

 

Moi Kochani,


tak samo jak Maryja mówił bł. Edmund Bojanowski, który zaraz po Niej nas tu dziś gromadzi w wielkiej duchowej Rodzinie, która w Nim znajduje swój wzór, pomoc i Patrona. To jest jeden z tych świętych, którzy mi bardzo imponują. Poznałem go, jak pewnie większość z nas, za sprawą Sióstr Służebniczek, a piosenka, ułożona do słów bł. Edmunda o tym, że „każda dobra dusza jest jako ta świeca, która sama się spala a innych oświeca”, piosenka, którą usłyszałem jako neoprezbiter, a więc lata, lata temu, stała się rodzajem mojego rachunku sumienia i – niestety często – wyrzutu sumienia.


Bł. Edmund imponuje mi przede wszystkim dlatego, że – podobnie jak Założyciel zgromadzenia, z którego się wywodzę – św. Wincenty Pallotti (zresztą żyli mniej więcej w tym samym czasie), pokazał na czym polega apostolstwo świeckich. Tyle, że Wincenty był księdzem, a Edmund chciał nim zostać, ale gdy to było niemożliwe, nie zraził się, nie odpuścił, przeciwnie: świetnie wykształcony na uniwersytetach w Berlinie i Wrocławiu, erudyta, gorliwie wykorzystywał otrzymane od Boga talenty jako człowiek świecki. Rzadka to też sytuacja, by człowiek świecki założył zgromadzenie zakonne.
Bł. Edmund sto lat przed Soborem Watykańskim II zrealizował w praktyce soborową naukę o apostolstwie świeckich.
Przypomnijmy ją krótko.


Otóż Sobór mówi, że apostolstwo świeckich, ma dwa wymiary: własny i wspomagający duchownych.
Apostolstwo własne świeckich polega, jakże piękne są te soborowe definicje, na tym, by ludzie świeccy zajmowali się sprawami świeckimi i kierowali nimi po myśli Bożej. Sprawy świeckie to życie osobiste, małżeńskie, wychowanie dzieci, rodzina, życie zawodowe i postzawodowe, akademickie, to świat polityki, kultury, mediów, zainteresowań, czasu wolnego…Tym wszystkim mogę kierować po myśli Bożej, lub nie po myśli Bożej. To wszystko mogę przeżywać po-bożemu lub nie po-bożemu.


Te sprawy i czynności, choć mogą wydawać się tam małe i nieistotne, przeżywane po bożemu, przyczyniają się do, tu znowu Sobór, do consecratio mundi, czyli do uświęcenia świata, do tego, że świat jest bardziej święty. Przyczyniają się także do wzrostu osobistej świętości tego, kto tak postępuje.
A więc małżonkowie w Skierniewicach, Jaśle, albo Ściborzycach Wielkich, którzy, mimo oczywistych trudności próbują żyć według czterech małżeńskich filarów: miłości, wierności, uczciwości małżeńskiej i wytrwania ze sobą aż do śmierci, uświęcają świat, ktoś, żyjący w pojedynkę: uczciwie i prawo, uświęca świat. Rodzice, którzy, wstają do dziecka, by je nakarmić, przewinąć i pogłaskać w środku nocy, i którzy uporczywie szukają kodu dostępu do nastolatka, uświęcają świat, pracownik, który swoje obowiązki wykonuje uczciwie, rzetelnie, który się dokształca, pracodawca, który pracowników traktuje jak ludzi, nie zatrzymuje należnej im zapłaty, ale zatrzymuje ich, teraz w czasie galopującej inflacji i widma kryzysu gospodarczego, zatrzymuje ich, by nie znaleźli się na bruku, zwłaszcza gdy są zakredytowani po uszy, uświęca świat, polityk, z prawa, z lewa i ze środka, który nie kłamie, który gdy mówi, że chodzi mu o wartości, to nie tylko tak mówi, uświęca świat. Chory, zjadany przez raka, albo przez jakąś inną chorobę, oddychający nie sam, który to wszystko znosi, ofiarowuje te męki, uświęca świat. Oni i nieskończenie wielu innych żyjąc i robiąc swoje „po myśli Bożej” są apostołami.
Narażeni na miliony pokus, by tego nie robić, by sobie dać spokój, by odpuścić, będąc w mniejszości, jak ziarenko soli w obfitej potrawie, jak drobna lampeczka w gęstym mroku, nierzadko czując się niebezpiecznie, wystawieni na ludzkie opinie, na podejrzliwość, śmiech, zawiść, zazdrość i hejt, jak owce między wilkami, gdy mimo wszystko nie dezerterują, gdy swą codzienność, nie swą odświętność, ale właśnie swą codzienność, kształtują po myśli Bożej, są apostołami.
„Tak rozświetlają wszystkie sprawy doczesne, z którymi ściśle są związani, i tak nimi kierują, to znowu cytat z Soboru, aby się ustawicznie dokonywały i rozwijały po myśli Chrystusa i aby służyły chwale Stworzyciela i Odkupiciela” (KK, 31).

 

Bracia i Siostry,


to dobry moment na rachunek sumienia: czy to jestem ja? Czy moje życie jest „po myśli Bożej”? Chrześcijańskie i apostolskie?
Podstawowe, własne i jakże piękne apostolstwo świeckich.
Ono oczywiście wymaga stałej formacji. Żeby kierować swoim życiem po myśli Bożej, trzeba tę myśl znać. Maryja jak słyszeliśmy przed chwilą, zachowywała wszystkie Boże słowa w swoim Sercu. Nosiła je tam, kołysała, jak się kołysze niemowlę czerpiąc radość i szczęście z tej obecności. „Błogosławiona jesteś Panno Maryjo, śpiewaliśmy przed chwilą, zachowałaś Słowo Boże i rozważałaś je w sercu swoim”.


Tyle jest obrazów i rzeźb przedstawiających Maryję. Ich autorzy chcą pomóc nam się zobaczyć jak Ona wyglądała. Czy miała taką twarz, czy inną, takie spojrzenie, czy inne, taki kolor włosów czy inny. To jest wszystko piękne. Mamy swoje ulubione wizerunki, Maryi, które rozwijają naszą pobożność. Ale Pismo święte nie mówi nam o tym jak Maryja wyglądała zewnętrznie. Mówi nam natomiast jakie było jej wnętrze: wypełnione Słowem Bożym. To jest też nasz pierwszy sposób upodobnienia się do Maryi. Nie przez uczesanie, a przez medytowanie Słowa Bożego. Jak powiedział papież Franciszek, bez kontaktu ze Słowem Bożym „nasze serce będzie zimne, a oczy zamknięte, dotknięte rozmaitymi formami ślepoty”. Nie będziemy znali Chrystusa, a nie znając Go nie będziemy mogli Go naśladować.
Bł. Edmund sam dużo modlił się Słowem Bożym i tej modlitwy uczył przyszłe Siostry, zwłaszcza lektury Pisma świętego, medytacji i opartego na Słowie Bożym rachunku sumienia.


Ale istnieje także apostolstwo świeckich wspomagające duchownych. Ono jest wtórne, ale także ważne. Jest wtórne, to znaczy, że nie powinno ono zastępować codziennego świadectwa, ale też, że nie powinno się go zaniedbywać i lekceważyć.
Wspomagające, czyli gdy świecki wspomaga duchownego. Pomaga mu. Przez konkretne i kompetentne doradztwo, np. w Radach Parafialnych Duszpasterskich, czy Ekonomicznych, w zarządzaniu wieloma instytucjami i sprawami, bo przecież ludzie świeccy z racji swojego wykształcenia i doświadczenia często o wiele lepiej niż księża znają się na mnóstwie świeckich spraw, np. na ekonomii, budowlance, remontach, już nie mówiąc o polityce.


Apostolstwo wspierające duchownych, to także zdolność do krytyki działań duchownych. Krytyki twórczej. Czyli, że nie ma ani tanich pochlebstw prawionych w porę i nie w porę, nieustannych panegiryków, nieznośnie gładkich słów, zwłaszcza wtedy, gdy zwyczajnie są przesadzone, niepotrzebne, a nawet kłamliwe. Nie ma też milczenia, wtedy, gdy trzeba głośno powiedzieć o błędach ludzi w sutannach, niezależnie od kroju i koloru ich sutanny, nie ma sakralizowania duchownych, czyli uważania ich za kogoś kto jest ponad człowiekiem bez święceń, nie ma wspierania klerykalizmu, który uczynił już w Kościele tyle zła, że ani trochę nie warto po nim płakać i ani o sekundę odwlekać oby bezpowrotnego z nim rozstania.
Ale nie ma też krytykanctwa, czyli nieustannego bycia na nie. Uogólniania. Że oni, duchowni, to tak zawsze, oni to tak wszyscy, oni to tak bez przerwy. Że oni po prostu tacy są i tak mają. Dojrzałość w relacjach świeckich z duchownymi i odwrotnie, polega na tym, że nie ma tych „onych”. Nie ma podejrzliwości, nieufności i permanentnego bycia na contrze.


Jest współpraca. Oj, jakże to ulubione słowo bł. Edmunda i jakże bardzo praktykowana przez niego postawa. Współpraca. Razem. A kiedy on to mówił i praktykował. Dwa wieki temu. Mamy taką samą godność, która wynika z chrztu, mamy charyzmaty, które nie mają ani płci, ani święceń. Mamy wspólne powołanie do świętości. Możemy współpracować. Ani świecki nie jest kimś gorszym od duchownego, ani duchowny nie jest kimś gorszym od świeckiego. Ale też: jeden od drugiego nie jest kimś lepszym. To jest podstawa dojrzałej i dobrze pojętej współpracy.


Bł. Edmund nie był teoretykiem, ale praktykiem takiej współpracy. W XIX wieku nie mówił świeckim co mają zrobić, a potem sprawdził, czy i jak zrobili. Jeśli dobrze, to pochwalił, jeśli źle, to zganił. To nie jest współpraca, tylko zarządzanie. Współpraca bł. Edmunda polegała na tym, że usiadł ze świeckimi przy stole, tak, że każdy miał takie samo krzesło, Edmund nie miał krzesła postawionego wyżej, na piedestaliku. A jak już razem usiedli, to i pogadali. Porozmawiali, rozeznawali. Jeden drugiego słuchał, jeden z drugim się dzielił, jeden drugiego szanował, jeden drugiego starał się zrozumieć, a potem to, co rozeznali, wspólnie wykonali. A jak wykonali, to ocenili efekty swoich działań i pomyśleli, co by tu można zmienić i poprawić.

 

Tak było. To nie bajka, ani jakaś zmyślona historia. To życie, które mogło się zdarzyć niedaleko stąd, pomiędzy Gostyniem, a Górką Klasztorną. Niech się więc więcej zdarza i dziś. Zwłaszcza pośród was, duchowych synów i córek bł. Edmunda, członków jego duchowej rodziny.
To jest synodalność, o której dzisiaj tak często mówi Papież i do której wzywa Kościół. Wspólna droga! Nie chodzi tylko o wydarzenie synodu, choć i ono jest bardzo ważne i bardzo potrzebne Kościołowi. Właśnie dobiega końca jego diecezjalny etap. W synodzie bardziej jednak chodzi o stały sposób bycia i postępowania Kościoła. Nie ma dwóch alternatywnych, czy nawet równoległych dróg, którymi podążają świeccy i duchowni. Jest jedna droga. Wspólna.

 

Bracia i Siostry,


aby jednak apostolstwo świeckich i jakiekolwiek apostolstwo było możliwe, i to ostatnia na dziś myśl, musi mieć ono duszę, a tą, jak powie Sobór jest miłość. „Miłość jest jakby duszą apostolstwa”, to dosłowny cytat z Soboru. Jak dusza ożywią nasze ciało, jest warunkiem jego istnienia, tak i miłość jest ożywiająca siłą apostolstwa. Miłość do Kościoła i miłość w Kościele. Bez niej nic nie pójdzie! Miłość, która – jak powie św. Paweł - jest większa niż wiara i nadzieja, miłość cierpliwa, nie skupiona na sobie, nie szukająca poklasku, nie unosząca się pychą, nie pamiętająca złego, miłość większa niż bogactwa i zaszczyty, miłość, bez której najwykwintniejsze ludzkie, a nawet anielskie gadanie jest jak cymbał brzmiący, albo jak miedź brzęcząca. Miłość, bez której największa wiedza jest niczym. Jeśli jej nie ma, nic nie pomoże, nawet największe poświęcenie, łącznie z samospaleniem.


Miłość, która działa poprzez konkret: taki jak podzielenie się z przybyszem z Ukrainy swoją łazienką, lodówką, szafą, portfelem i jeszcze zabawkami dla dzieci. Miłość, która wnosi w ludzkie domy i w ludzkie serca pokój. Miłość, która ma czas, by usiąść przy stole (nie jest ważne, co na nim będzie: to, co mają), by się spotkać, miłość niespieszna, co nie przelatuje z miejsca na miejsce, bo tyle ma spraw do załatwienia, miłość, która przyjmuje i która da się przyjąć. Miłość, która „z pyłu podnosi biedaka i z barłogu dźwiga nędzarza”, jak przed chwilą wspólnie śpiewaliśmy.

 

Taka miłość jest duszą apostolstwa. Taka była najważniejsza w życiu bł. Edmunda. Takiej miłości doświadczał i taką się dzielił. Bez niej, nasze apostolstwo będzie bezduszne. Najpiękniejsze słowa, będą dźwiękiem, a najbardziej dynamiczne działanie – działactwem.
„Całym swym sercem raduję się w Panu”!

 

Bracia i Siostry,


tak mówi Maryja i tak mówi bł. Edmund. Czy umiem tak powiedzieć dziś i ja? „Całym swym sercem raduję się w Panu”. To „całym” jest ważne. Wzruszyłem się słysząc kiedyś, jak to w afrykańskim narzeczu sango, ludzie składając sobie małżeńską przysięgę mówią pięknie: „przyrzekam, że odtąd będę Cię kochał na całe moje serce”.

 

Ucieszmy się tym, że Chrystus kocha nas, nie odtąd, a od zawsze, na całe swoje Najświętsze Serce, że Maryja kocha nas od zawsze na całe swoje Niepokalane Serce i prośmy o łaskę byśmy mogli odpowiedzieć tym samym. Miłością totalną, pełną, hojną. Na całego! Na całe swoje serce! Kończy się Rok Jubileuszowy związany ze 150 rocznicą narodzin dla nieba bł. Edmunda. Obyśmy dzięki wstawiennictwu Maryi i jego wstawiennictwu, mogli się rodzić dla nieba każdego dnia, a kiedyś byśmy się narodzili się absolutnie. I wówczas – gdy twarzą w twarz spojrzymy na Chrystusa, na Maryję, na bł. Edmunda i na tylu naszych przyjaciół, których mamy w niebie - nasze serca w całości, bez reszty i bez końca wypełni Boża radość. Nigdy w to nie zwątpmy! Amen

 

+ Adrian J. Galbas SAC