Karate, wolność i bł. Edmund
Karate, wolność i bł. Edmund

Konsekwentna i waleczna perfekcjonistka. Mistrzyni świata w Karate-do Shotokan, która u szczytu kariery zamieniła kimono na habit zakonny.  S.M. Gabriela Cieślik opowiada o trudnych wyborach, walce duchowej i fascynacji założycielem zgromadzenia służebniczek, do którego wstąpiła 20 lat temu.

Aleksandra Pawlińska: Jak to jest stanąć na podium?

 

​s.M. Gabriela Cieślik: Jakie to uczucie? (Uśmiech) Ogromne zaskoczenie a jednocześnie radość. Satysfakcja, że się udało. Byłam zszokowana wynikami, które pojawiły się na tablicy. Miałam kryzys duchowy i zamierzałam nie jechać na te zawody. Powiedziałam mojemu trenerowi, że już nie będę trenować i że nie chcę mieć nic wspólnego z karate.  Toczyłam ogromną walkę wewnętrzną, bo wówczas tylko taka była perspektywa: karate albo coś innego w moim życiu. Trener znalazł dziewczynę na moje miejsce, mniej więcej o tych samych warunkach fizycznych. Koleżanki z drużyny, przez całe wakacje trenowały, przygotowując się do mistrzostw świata, żeby zgrać się. Ja w tym czasie miałam wolne i poszłam na pielgrzymkę. Było to dla mnie niecodzienne doświadczenie, bo przez wiele lat wszystko kręciło się wokół karate i prawie całe wakacje jeździłam na obozy treningowe. Pamiętam, że po powrocie z pielgrzymki trener bardzo mnie prosił, abym wróciła do zespołu. Moja następczyni nie mogła pojechać i z tego powodu także start pozostałych dziewczyn z mojej drużyny na mistrzostwach byłby niemożliwy. Na początku się zdenerwowałam a potem się ucieszyłam. I wtedy dopiero po raz kolejny doświadczyłam, że nie jest łatwo odejść od tego, co się naprawdę kocha. Przygotowania do zawodów to było szaleństwo, miałam po osiem godzin treningu dziennie i równocześnie studiowałam eksternistycznie fizjoterapię. To był niesamowity czas, bardzo intensywny, jednocześnie pełen radości bycia razem z moimi przyjaciółmi i trenowania.  Do Anglii na Mistrzostwa Karate-do Shotokan Szkoły Funakoshiego jechałyśmy jako mistrzynie Polski i naszym głównym celem było zdobycie mistrzostwa drużynowego w kata. W drodze dużo rozmyślałam i modliłam się o pomoc, bo wiedziałam już, że sama z siebie nie dam rady zrezygnować z karate.

 

AP: Wróćmy do zawodów i do wielkiego sukcesu…

GC: Zawody przebiegały zupełnie inaczej, niż zakładaliśmy.  Źle ustawiłyśmy kolejność kata [oceniana przez sędziów pozorowana walka z wieloma przeciwnikami, rozgrywana drużynowo i indywidualnie – przyp. red.] i nie dostałyśmy się do finału. Byłyśmy czwarte. Oczekiwałyśmy, że uda nam się zdobyć drużynowe mistrzostwo świata, a tu porażka. Przy dużej konkurencji żadna z nas nie spodziewała się, że uda nam się coś zdobyć indywidualnie. Już samo dojście do finału było dla mnie czymś niezwykłym. Pierwszy los miałam pusty. Drugi los przeciwniczka oddała walkowerem, nie stawiła się na matę. Trzecią walkę miałam odbyć z moją przyjaciółką z drużyny, taką od serca, z którą trenowałyśmy razem przez wiele lat. I to była najtrudniejsza walka w moim życiu, bo wiedziałam, że muszę wygrać, aby dojść do finału. W końcu powiedziałam sobie: „Niech wygra najlepszy”. Rozgrywki finałowe również były dramatyczne. Taka byłam spięta, że prawie się pomyliłam, a pomyłka jest jednoznaczna z porażką. Moje ciało reagowało, co w karate jest bardzo ważne, bez mojego myślenia. Robiłam automatycznie to, czego się nauczyłam. Jak zobaczyłam wyniki, to nie wierzyłam swoim oczom. Ogromna radość, wszyscy mi gratulowali. Ale kiedy szłam w stronę podium, poczułam w środku taką pustkę, że po prostu byłam zszokowana. Mijało uczucie dumy, a im bliżej byłam podium, odczuwałam coraz większą samotność. Stojąc na podium, zadawałam sobie pytanie, dlaczego się tak czuję.Kiedy usłyszałam „Mazurek Dąbrowskiego”, łzy mi zaczęły płynąć z oczu, ale nie dlatego, że zdobyłam mistrzostwo. Po głowie cały czas chodziło mi jedno pytanie: „Jesteś teraz szczęśliwa? Czy jesteś teraz szczęśliwa?”.  To trwało dwie – trzy minuty, a mnie się wydawało jakby trwało wieki. I tak szczerze musiałam sobie odpowiedzieć, że nie jestem szczęśliwa. Bo to nie jest to, co chciałabym odczuwać. To nie jest to, czego naprawdę szukam w życiu.  To był dla mnie ogromny szok: „Choćbyś  tysiąc razy tutaj stała, nigdy nie będziesz szczęśliwa...”.  Pomyślałam, że jeżeli Pan Jezus mi pomoże, jeżeli powołanie do zakonu to jest Jego droga, nie tylko coś, co mi chodzi po głowie, to ja mówię: „tak”. Tylko musi mi Pan Jezus pomóc, bo ja nie jestem w stanie zrobić tego kroku o własnych siłach. Trener zauważył, że dziwnie wyglądam, jednak sądził, że to ze wzruszenia. Ale to wtedy całkowicie zmieniło się moje myślenie, patrzenie, odczucie.  Ta walka duchowa była dla mnie bardzo trudna. Nie pamiętam, jak się pakowałam i jak płynęliśmy promem, bo dostałam wysokiej gorączki. Tak na to wszystko zareagowało moje ciało.

AP: Wydaje się, że od tej chwili wszystko stało się proste.

GC: Jak wyzdrowiałam, było wielkie zamieszanie, wywiady, spotkania. A ja chciałam, żeby to się jak najszybciej skończyło, żeby mnie nikt o nic nie pytał, bo nie chciałam mówić o tym, co wydarzyło się wtedy naprawdę, a co było dla mnie przeżyciem bardzo głębokim. Tymczasem musiałam opowiadać jak to super było, że zdobyło się mistrzostwo świata, jaką się jest gwiazdą. Ja tego tak nie odczuwałam. Dla mnie to był po prostu szok. I ta uparta myśl: „Gdybyś tu tysiąc razy stała, nigdy nie będziesz szczęśliwa”. W końcu powiedziałam trenerowi o swojej decyzji. Nie było łatwo, bo miałam  już wówczas rozpisany harmonogram międzynarodowych zawodów do końca roku. Skończyłam szkołę, zdałam egzaminy i napisałam do kilku zgromadzeń zakonnych.  W tym czasie byłam w dwóch duszpasterstwach, jezuickim i dominikańskim. Codziennie chodziłam do dominikanów na mszę. Pewnego dnia, a było to akurat zesłanie Ducha Świętego, po mszy podeszła do mnie siostra zakonna, która siedziała za mną w ławce. Wręczyła mi bukiet malutkich różyczek i powiedziała, że to jest od Ducha Świętego. Byłam w szoku.

AP: Znak?

GC: Siedziałam z godzinę albo dwie nad tymi kwiatami i modliłam się, żeby zrozumieć, co to za znak. Nie wiedziałam, jak go odczytać.  W końcu pomyślałam, że skoro to znak od Ducha Świętego, to pójdę do domu i napiszę do zgromadzeń, o których kiedykolwiek myślałam.  Potem nastąpił czas, w którym rozeznawałam, które z nich wybrać. Wytypowałam trzy zgromadzenia w kolejności: Małe Siostry Karola de Foucauld, Misjonarki Miłości Matki Teresy z Kalkuty i na końcu Służebniczki Niepokalanego Poczęcia NMP. Odwiedziłam każde z tych zgromadzeń, żeby po prostu pobyć z siostrami, żeby zobaczyć jak wygląda ich charyzmat. Decyzję podjęłam w czasie zimowych rekolekcji u służebniczek w Warszawie. Tyle się na nich wydarzyło, że nie wiem, jak to opowiedzieć. Po prostu po rekolekcjach zadeklarowałam, że za miesiąc przychodzę. To było dla mnie zaskakujące o tyle, że zawsze myślałam o charyzmacie misyjnym. Chciałam pojechać na misje, pomagać ubogim, chorym, ale po rekolekcjach wiedziałam, że to nie ja tak naprawdę wybieram, ale tylko odpowiadam na Boże wezwanie. Po wstąpieniu miałam kilka takich trudnych chwil, kiedy zastanawiałam się, czy dobrze wybrałam, i wówczas przypominało mi się Słowo Boże: „Dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” [Rz 11,29]. Myślę, że chodzi w nich o trudy życia, nie tyle o trud całego życia zakonnego, tylko o wewnętrzne przejścia, które mi nie pozwalały pokonać pewnych rzeczy. Sądzę, że walka duchowna też jest potrzeba. Musiałam się uodpornić. Pan Bóg pokazał mi, że moje życie będzie walką i że to nie tylko walka karate.  Zrozumiałam, że będę toczyć walkę wewnętrzną i że mogę walczyć, ale nigdy nie jestem w stanie wygrać sama, że nie jestem w stanie nic zrobić bez Bożej pomocy.Bóg zawsze musi być na pierwszym miejscu. No i jestem już tutaj dwadzieścia lat . W marcu obchodziłam 20-lecie wstąpienia do klasztoru.

AP: Gratuluję!

GC: Pamiętam jak dziś, moja mama pożegnała mnie na dworcu. Pochodzę z Wielkopolski, więc sama jechałam do klasztoru w Warszawie i całą noc zastanawiałam się, czy to dobry krok, czy rzeczywiście Pan Bóg mnie wzywa, czy to jest to zgromadzenie.  Jednak poprzez doświadczenia tych dwudziestu lat cały czas upewniam się, że to jest jednak to.  I to jest też niesamowite, że nie jest tak, jak sobie wyobraziłam i jak chciałam, ale jest tak, jak powinno być.

AP: Już teraz Siostra nie walczy?

GC: Walka zawsze musi się odbywać, nie ma tak, że jest łatwo. Moja mama zawsze mi tak mówi:  „Nie myśl, że będzie łatwo, ale zawsze ma być warto”. Nie jest łatwo żyć tak, żeby być wiernym i żeby pewne rzeczy sobie postanowić i postępować według tego, żeby Bóg był na pierwszym miejscu. Łatwo można od tego odejść. Świat jest taki, jaki jest i nie jest tak, że przechodząc progi klasztoru stajemy się kimś innym niż byliśmy: mamy słabości, mamy grzechy, mamy to wszystko, z czego szatan może korzystać. Ogromnie ważne jest to, żeby zaufać.  Ja zawsze walczę ze sobą. To mój perfekcjonizm. Bycie do perfekcji idealnym jest bardzo ważne w karate. I myślę, że to dążenie do doskonałości przede wszystkim zafascynowało mnie we wschodnich sztukach walki. Ćwiczenie po milion razy, by w końcu za milion pierwszym się okazało, że ruch jest taki idealny, jaki powinien być.  A w życiu duchowym nie ma tak, żeby własnymi siłami dało się coś osiągnąć. Muszę przejść przez wszystkie słabości, doświadczam wielu upadków i upokorzeń, żeby doświadczyć tego, że Boże miłosierdzie jest najważniejsze w naszym życiu. Jeśli chodzi o bycie z Panem Jezusem, nie ma takiej opcji, żebyśmy mogli coś zrobić, by uzyskać Jego miłość. To jest wszystko darmowe i On zawsze jest pierwszy,  jeżeli chodzi o dawanie. Nie ma takiej opcji, żeby ktoś był perfekcyjny, żeby cokolwiek mógł zdziałać własnymi siłami.

AP: W sporcie i na drodze duchowej jest Siostra wojowniczką. Czy to jest główna cecha Siostry charakteru?

 

GC: I tak, i nie. Jak się na coś uprę, to potrafię pewne rzeczy zrobić, ale nie za wszelką cenę. Życie nauczyło mnie, że są ceny i ceny. Nieraz lepiej jest przyznać się do tego, że nie potrafi się czegoś zrobić, niż dążyć do czegoś tylko po to, żeby pokazać, że jest się silnym. I to też wynika z moich doświadczeń, nie powiem, że nie bolesnych, przez które musiałam przejść. Ta świadomość daje poczucie wolności, że nie jest się zmuszonym do tego, żeby ciągle wygrywać. Mogę sobie pewne rzeczy odpuścić, jeżeli nie jest to coś na tyle ważnego, że trzeba o to zawalczyć. Nie musi być zawsze moje na wierzchu. Myślę, że chodzi o to, o co warto walczyć. Jestem w stanie zawalczyć, natomiast, jeżeli mogę odpuścić, to odpuszczam po prostu.

 

AP: Kiedy mówimy o wolności, mam przed oczami obrazek: w jesienny poranek Siostra mija mnie na rowerze. W rozwianym habicie i z gitarą na plecach wyglądała Siostra jak uosobienie wolności. Czy życie we wspólnocie zakonnej, zgodnie z regułą pozwala na wolność?

 

GC: Tak. Wszystko jest wolnością. Jeżeli nie robimy czegokolwiek z wolności, staje się to naszym więzieniem i praktycznie nie jesteśmy w stanie być szczęśliwi. Tak jak w życiu codziennym, w życiu zakonnym też każdego dnia się wybiera i myślę, że właśnie w tym poczucie wolności jest druzgoczące, bardzo mocne. Bo wiem, że każdego dnia mogę powiedzieć Panu Bogu „tak”, mogę też powiedzieć „nie”. Wiem, że mam regułę, mam zasady, które warunkują moje życie, ale w tym wszystkim jestem wolna. Mogę to wypełnić jako wyraz mojej miłości a jednocześnie mogę to wypełnić jako wyraz tylko tego, że będę czuła, że muszę to zrobić. Słowo „muszę” nie jest wyrazem wolności. To jest wolność według mnie.

 

AP: Wybierając życie w zakonie, odcięła się Siostra od karate. Czy bycie w zakonie pozwala na pielęgnowanie swoich zainteresowań?

 

GC: Każdy musi mieć w życiu coś, co sprawia mu przyjemność  i co jest w jakimś sensie jego pasją. Coś takiego, że się czuje, że jest się w tym dobrym i chce się to robić. Nie musi być to konkretnie sport. To może być szydełkowanie, czytanie książek, zbieranie znaczków – coś takiego, co chcę i robię. Jeśli chodzi o karate, to w tym jest trudność, że filozofia wschodu jest ukierunkowana na siebie a nie na Boga. Trenowanie a bycie z Bogiem to zupełnie różne relacje.  Poza tym osobiście doświadczyłam, że trenowanie sztuk walki nie jest obojętne dla życia duchowego, ale nie chcę wchodzić w szczegóły.

 

AP: Czy pamięta Siostra swoje pierwsze „spotkanie” z Edmundem Bojanowskim?

 

GC: Przed wstąpieniem do zgromadzenia mieszkałam 50 km od Gostynia i właśnie tam było moje sanktuarium diecezjalne. Jako dziecko jeździłam do niego nie raz i nie dwa, bo to niedaleko, ale nie wiedziałam o Bojanowskim. Dopiero w szkole średniej pojechałam z siostrą na rekolekcje dla dziewcząt na Świętej Górze. Służebniczki opowiadały o założycielu, ale to nie było tak, że zapadł mi w pamięć i od razu się nim zafascynowałam. Pamiętam jak siostra opowiadała o życiu zakonnym, o powołaniu Izajasza [Iz 6, 8]. Pomyślałam wtedy: „to może wybierz mnie!”. Jakbym sądziła, że Pan Bóg nigdy tego nie zrobi. Coś było we mnie zadziornego!

AP: A jednak, od zawsze wojowniczka!

GC: Potem o tym zapomniałam. Po Światowych Dniach Młodzieży byłam w grupie pielgrzymkowej, która szła z Gostynia.  Wtedy to miejsce miało już dla mnie większe znaczenie. Jednak Matka Boża przyciągała mnie do Gostynia bardziej niż Ojciec Założyciel. Na trzecie rekolekcje do Gostynia przyjechałam w bolesnym dla mnie momencie, bo przeżywałam zawód miłosny. Przepłakałam całą noc w bazylice i doświadczyłam ogromnego ukojenia. Czułam, że ktoś jest ze mną. Potem już jako siostra szukałam tego miejsca, ale dopiero po dwunastu latach uświadomiłam sobie, że to był Ojciec Edmund. Zrozumiałam, że  doświadczyłam obecności ojca. To dla mnie ważne, bo mój tato umarł, jak miałam pięć lat. A w Gostyniu miałam jasne przeświadczenie, że to jest ktoś jak ojciec, tak jak tata. A potem pamiętam lato już przed wstąpieniem do służebniczek, kiedy otrzymałam od jednej z sióstr zaproszenie do domu generalnego we Wrocławiu. Wówczas nie wiedziałam nawet co to dom generalny. Kiedy weszłam, zauważyłam portret Ojca Edmunda. Uderzyła mnie data śmierci. 7 sierpnia to moje imieniny.  Te wszystkie lata od wstąpienia do zgromadzenia to jest odkrywanie osoby Ojca Założyciela. Odkrywam dla siebie prostotę: człowieka, który był prosty od początku do końca, prosty w byciu z Bogiem, prosty w życiu z człowiekiem, prosty w życiu z dzieckiem. U niego wszystko było proste, jasne. To my komplikujemy, a Pan Bóg pokazuje nam jasną drogę. Cały czas myślę, że to mnie najbardziej fascynuje. Edmund Bojanowski pokazał to, co jest najważniejsze: prostotę, która jest związana z miłością.

 

AP: Czym jeszcze wątły i chorowity Bojanowski ujął wysportowaną i pełną wigoru mistrzynię karate?

 

GC: Różne aspekty jego osobowości i życia odkrywam praktycznie każdego dnia. Odkryłam, że Pan Bóg prowadził go w niezwykły sposób. Niby nic mu w życiu nie wyszło tak naprawdę, ale przecież nie musi wychodzić. Mogę w pewnych rzeczach upaść i może to wyglądać na zewnątrz, że zostałam pokonana, że nic mi się w życiu nie udało, ale on potrafił z tego wyprowadzić świętość. Rozumiał, że to wszystko to była wola Boga. Fascynujące jest to, że wszystko, co się działo w jego życiu, było powiązane z Panem Bogiem. Dla niego to było naturalne jak oddychanie, po prostu był otwarty na Ducha Świętego. Był niesamowity:  spokojny, mało mówiący, a pokazujący tak wiele, łagodny, a jednocześnie bardzo stanowczy, mądry, a przy tym umiejący przyjąć mądrość drugiego i zrezygnować ze swojego zdania, jeśli wiedział, że to jest dobre. Umiał iść drogą, której nie rozumiał do końca. Pragnął kapłaństwa, a nie mógł tego osiągnąć, praktycznie stracił wszystko a jednocześnie przed śmiercią poprzez swój testament powiedział nam, swoim siostrom to, co dla niego w życiu było najcenniejsze. Ojciec Edmund powiedział, żebyśmy się kochali, „a reszty Duch Święty was nauczy...”. To pokazuje, że nic nigdy nie robił sam z siebie, że zawsze dawał radę, tylko dzięki wsłuchiwaniu się w natchnienie Ducha Bożego i zawsze odsyłał do tego, co najważniejsze. Był kontemplatykiem, rozważał słowa Jana, przyjął je jako swoje i nam przekazał. To znaczy, że naprawdę musiał żyć Ewangelią Miłości. Także jego maryjność, po prostu zakochanie się w Maryi i jej naśladowanie, jest dla mnie niesamowitym doświadczeniem. Tak naprawdę Edmund Bojanowski jest postacią do końca nie do odkrycia. Patrząc z drugiej strony myślę, że  potrafię go dosyć dobrze rozumieć. Pochodził z tych okolic co ja. Czuję się dumna, że był Wielkopolaninem.Patrzyliśmy na te same miejsca. Bardzo tęsknię za Wielkopolską. Wychowałam się na polach, lasach, jeziorach. Ojciec Edmund też tamtędy chodził, podziwiał przyrodę i dziękował Panu Bogu, który to wszystko stworzył. Cały czas okrywam go także jeżeli chodzi o prowadzenie dzieci. Wydawało mi się, że mężczyzna nie ma takiego empatycznego podejścia, że normalny facet nie patrzy w tych kategoriach, nie jest tak wrażliwy na piękno i potrzeby „małego człowieka”. Edmund jednak był  nieprzeciętny i wykraczał poza utarte ramy i schematy. Był wrażliwym literatem i humanistą, wnikliwie obserwującym dziecko i świat w którym żył.  Naturalnie nie rozczulał się za bardzo, ale umiał wszystko poukładać jasno i prosto. Na jego systemie pedagogicznym można zbudować piękne społeczeństwo. To system wychowania oparty na doświadczeniu, kim powinien być człowiek, że najważniejsze jest to, żebyśmy byli blisko Pana. Przecież wszystko zaczyna i kończy się na Panu Bogu. Nawet trzyletniego brzdąca można uwrażliwić na drugiego człowieka, nauczyć wyrażania swoich uczuć, uświadomić, że ma prawo do błędów. Oczywiście trzeba dziecku pokazać jak się do nich przyznać, jak przeprosić, choć czasem jest przykro, bo na przykład zostanie zwrócona uwaga. Kiedyś chciałam sprawdzić jak przedszkolaki zareagują, kiedy będę udawała babcię obładowaną ciężkimi siatkami. Od razu podbiegło do mnie kilkoro dzieci z pomocą. To jest u nich automatyczne. Dzieci wiedzą też jak pięknie jest dziękować. Na modlitwie dziękują za to, że są zdrowe, za to że po prostu są: „Dziękuję, że jestem, Panie Boże”. Kolejne aspekty, które mnie fascynują w osobie Ojca Edmunda to powołanie do ojcostwa i do świętości w stanie świeckim. W świecie, w którym potrzeba kogoś, kto jest bliski, zdecydowanie był wzorem ojca, takiego, który pozwala na robienie błędów. To co odkryłam, i dla mnie jest ważne, to właśnie doświadczenie jego ojcostwa. Myślę, że to Ojciec Edmund pomógł mi przejść przez pewne sytuacje. Zapewne dowiem się tam u góry, ile tak naprawdę mu zawdzięczam. On swoim życiem pokazał mi, że najważniejsze to odkryć swoją drogę i być na niej po prostu z Bogiem, przyjąć Jego wolę. Ojciec Edmund  był ziemianinem, wybitnym intelektualistą, człowiekiem na poziomie. Dziś uważa się, że chrześcijaństwo jest dla ciemnogrodu, moherowych beretów i tych, co są pospolici, a Ojciec Edmund wywodził się z tych, którzy zmieniali świat na lepsze i nie wstydził się, że robił to z Panem Bogiem.

AP: Bardzo dziękuję za rozmowę.

X